To był drugi dzień na Koh Kum. W planach
mieliśmy wypożyczenie rowerów i wycieczkę po wyspie. Jeszcze przed
śniadaniem wyruszyliśmy po rowery, które ostatecznie po godzinie
zwróciliśmy. Rowery nowe, jak reklamował je właściciel (zapakowane
były w foli bąbelkowej) były całkowicie niesprawne. W związku z tym
nasza planowana wycieczka rowerowa po wyspie zmieniła się w pieszą
tułaczkę po jej północnej części.
Po śniadaniu, które zjedliśmy w polecanej w
Internecie restauracji Friendly Koh Jum, oddaliśmy rowery i ruszyliśmy
jedyną asfaltową drogą na północ wyspy. Minęliśmy jedną z wiosek,
zostawiliśmy za sobą murowane domki i małe, drewniane chatki
i ambitnie szliśmy dalej. Upał był koszmarny. Po minięciu zabudowań, po
obu stronach drogi pojawił się las w którym po gałęziach skakały małpy.
Później las zmienił się w plantacje kauczuków, które ciągnęły się już
do końca naszej drogi. Kauczukowe plantacje
z równiutko posadzonymi drzewami były wszędzie.
Kauczuk, a właściwie lateks to mleczko wydzielane przez rośliny kauczukodajne, gromadzone jest w małych miseczkach przytwierdzonych do pni drzew. Dzisiaj lateks i wytwarzane z niego produkty gumowe znajdują zastosowanie w każdej dziedzinie życia, a Tajlandia jest największym producentem kauczuku na świecie.
Kauczuk, a właściwie lateks to mleczko wydzielane przez rośliny kauczukodajne, gromadzone jest w małych miseczkach przytwierdzonych do pni drzew. Dzisiaj lateks i wytwarzane z niego produkty gumowe znajdują zastosowanie w każdej dziedzinie życia, a Tajlandia jest największym producentem kauczuku na świecie.
W czasie drogi zrobiliśmy przystanek w Banyan Bay
Villas na coś do picia i chwilę ochłody. Rruszyliśmy dalej, bo w miarę
pokonywanych kilometrów zdecydowaliśmy, że do naszego hotelu wracamy
plażą. Droga kończyła się w okolicach LuBoa Hut
na Północnej plaży, gdzie znowu mieliśmy okazję podglądać małpy
skaczące po drzewach. Stąd było już dużo bliżej do naszego hotelu i
trafilibyśmy tam bez problemu, gdyby nie kamienie (o których zdawaliśmy
sobie sprawę) i burza (której się nie spodziewaliśmy,
albo inaczej nie spodziewaliśmy się "aż takiej" burzy). Udało nam się
przejść do końca północnej plaży i konieczna była przerwa na obiad.
Trafiliśmy do miejsca, którego nawet nazwy nie pamiętam. Mała drewniana
chatka tuż obok Peace Paradice, w której młody chłopak
przygotował nam pyszne jedzenie i gdzie na ponad godzinę schroniliśmy
się przed burzą.
A potem, kiedy deszcz już przestał ruszyliśmy
dalej, dwukrotnie przedzierając się przez śliskie skały dotarliśmy do
kolejnych plaż: Ting Rai Beach oraz Magic Beach i tutaj zastała nas noc.
Z uwagi na skały jakie jeszcze dwukrotnie
przyszłoby nam pokonać idąc plażą, dalszą drogę pokonaliśmy kierując się w stronę
wioski i głównej ulicy. Po drodze zjedliśmy jeszcze pyszną kolację w
restauracji, o której już pisałam poprzednio (Tingrai Restaurant).
Do hotelu wróciliśmy ciemną nocą. Z informacji jakie mieliśmy droga na północ miała mieć 5 km. Ile miała, w sumie nie wiadomo. Kolejny odcinek po plaży również nie był długi i gdyby nie burza zdecydowanie udałoby nam się dotrzeć do hotelu plażą.
To był długi dzień, nasz ostatni dzień na małej,
spokojnej wyspie. Kolejnego dnia po śniadaniu wsiedliśmy w łódkę, która
zawiozła nas na prom. Tak samo bardzo, jak nie chciało się wyjeżdżać,
tak chciałoby się wrócić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz