2018 rok, kolejny, który przeleciał w zastraszającym tempie. Jak migawka w aparacie przy serii poklatkowych zdjęć. Ale tak podobno się dzieje, że im człowiek starszy tym czas szybciej leci, a kolejne miesiące upływają jak pstryknięcie palcem.
Wydaje się, że
w 2018 roku podróżowaliśmy mniej niż rok wcześniej, ale i tak udało nam się dużo zobaczyć,
wiele doświadczyć i przeżyć.
W styczniu
udało nam się na kilka dni wyjechać w góry, gdzie akurat przyszła wiosna i
śniegu było jak na lekarstwo. Ale Beskid Żywiecki nas nie zawiódł, udało się znaleźć bajkową zimę, w zerowej widoczności wdrapać się na Pilsko i trochę
pojeździć na nartach. Pomimo ocieplenia w górach nasyciłam oczy zimowymi widokami,
sami zobaczycie jak było.
Wraz z
początkami wiosny ruszyliśmy nieco po okolicy, wybraliśmy się na wycieczkę do Kampinosu aby odszukać leśniczówkę Krzywa Góra, odkrywaliśmy Sadybę oficerską
pachnącą kwitnącymi bzami, a w czasie majówki spędzonej w stolicy z przerwami na pracę zwiedzałam Warszawę. W końcu dotarłam do Muzeum Polin, na taras
widokowy na CNK, do parku Krasińskich. Czasem dobrze spojrzeć na własne miasto z
punktu widzenia turysty. W maju było też kilka uroczystości rodzinnych, które
sprawiły, że często byliśmy w drodze.
W maju udało nam się też odwiedzić Łódź, do której jest tak blisko, a zawsze było nie po drodze. Łódź okazała się być rewelacyjnym miastem, spędziliśmy tam bardzo fajny weekend przy okazji odwiedzając Arboretum w Rogowie.
Przełom maja i
czerwca to jeden z lepszych małych wyjazdów Polskę. W czasie przedłużonego
weekendu odwiedziliśmy Suwalszczyznę, to było idealne miejsce na wypoczynek w
ciszy i spokoju. Urzekły nas majestatyczne Jezioro Hańcza i Stara Szkoła w
której mieliśmy nocleg i punkty widokowe na plenery rodem z sielskiej, polskiej
wsi jak w Panu Tadeuszu. I pyszna podlaska kuchnia. Aż chce się tam wrócić raz
jeszcze.
Pod koniec
czerwca nadszedł czas na naszą pierwszą w tym roku dłużą podróż. Taką
wymarzoną, w miejsce, do którego zawsze chciało się pojechać. Zapakowaliśmy
auto i ruszyliśmy przez Czechy i Austrię do Włoch, w jedno z najpiękniejszych miejsc w jakich byliśmy. W Dolomity. To był piękny czas. Bajkowe widoki, które
jako dziecko podziwiasz w pięknych, kolorowych kalendarzach. Przez tydzień
jeździliśmy po krętych, wysokogórskich drogach, podziwialiśmy widoki, których
nie sposób opisać. Zjadaliśmy niezliczone ilości włoskich przysmaków i
przepyszne strudle jabłkowe. Spotkaliśmy świstaki, na które tak czekałam.
Walczyliśmy z ostrym słońcem, silnym wiatrem, deszczem, a nawet śniegiem.
Wędrowaliśmy po górach i dolinach i szukaliśmy turkusowych jezior w których
odbijał się cały świat. To był piękny czas, mam milion dobrych wspomnień z tego magicznego
zakątka.
W lipcu
przyszedł czas na wyczekiwaną wizytę na Lawendowym Polu (połączoną ze
zwiedzaniem Warmii) które niestety nie spełniło oczekiwań (a może oczekiwania
były zbyt duże). Za to Warmia spełniła oczekiwania i udało nam się i dużo
zobaczyć i odpocząć. Był Skansen w Olsztynku i pyszny Olsztyn, o którym jak
tylko pomyślę przed oczami mam przepyszne lody od Kroczka (najlepsze lody na
świecie) i spacery po zielonych pagórkach Warmii.
Na początku
sierpnia ruszyliśmy na wschód – do Poleskiego Parku Narodowego, zaledwie na
weekend, ale weekend ten stał się dla mnie najlepszym weekendem w całym roku (i
sama nie umiem powiedzieć czemu). Choć nie zaczął się pięknie, to w rezultacie
był to po prostu idealny letni weekend. Zaczęliśmy go spacerem w pełnym słońcu po
bagnach i torfowiskach parku, odwiedziliśmy żółwie błotne, jedliśmy wschodnie
przyszłości a wieczorem urządziliśmy grilla w przypałacowym ogrodzie, a sam
pałac był miejscem naszego noclegu. Niedziela była kolejnym dniem zachwytów
nad, podobno najmniej atrakcyjnym parkiem narodowym w Polsce.
Sierpień to też
czas małych wyjazdów na wschód na Lubelszczyznę i Podlasie, gdzie spędzaliśmy długie
letnie dni. Jednym z odkryć tego wyjazdu jest „mały” prywatny skansen w Studziance, który nas wszystkich powalił na kolana pasją właściciela i ilością zbiorów jakie
zgromadził. Więcej informacji o tym miejscu jeszcze się pojawi.
We wrześniu
przyszedł czas na kolejny zaplanowany już dawno weekend, z kolejnym noclegiem w
niezwykłych okolicznościach, tym razem w zamku i to nie byle jakim, a starym
średniowiecznym zamku, w którym byliśmy zupełnie sami. To był weekend w Janowcu nad Wisłą, gdzie do ręki dostaliśmy pęk kluczy i zamek do dyspozycji.
A potem były też jesienne weekendy w stolicy spędzone na zwiedzaniu własnego miasta. Rowerowe wycieczki po mojej ulubionej Pradze i Park w Natolinie, do którego w końcu udało nam się wejść (rzutem na taśmę, jako ostatnie osoby w kolejce).
W październiku
mieliśmy ruszać w Gorce, ale sprawy zawodowe spowodowały, że urlop trzeba było
przesunąć na inny termin (końcówkę września) i zamiast w górach wylądowaliśmy nad morzem, w miejscu, które już od pewnego czasu chodziło mi po głowie. Ośrodek Bursztynowo w Sztutowie to idealne miejsce na jesienny wypoczynek nam
morzem. Cisza, spokój i małe chatki w sosnowym lesie, a w oddali szumiące
morze. Nad Bałtykiem byliśmy 4 dni i choć nie było tłumów i spędziliśmy tam
bardzo przyjemny czas, przy okazji oglądając okolicę – to jednak znowu doszłam
do wniosku, że morze to nie moje klimaty i powinnam jednak jeździć w góry.
Końcówka
jesieni upłynęła znowu na mniejszych, weekendowych wyjazdach i wycieczkach.
Odwiedziliśmy jesienną Lubelszczyznę, moje ulubione miejsce kiedy mam ochotę uciec z miasta, czyli Kampinos. Na jeden dzień udało nam się też wyskoczyć do Ciechanowca, w którym długo spacerowaliśmy po przystrojonym w jesienne złoto
skansenie (Muzeum Rolnictwa).
Listopad to
czas na największy wyjazd w 2018 roku, będący zarazem naszym najdalszym i najdłuższym
wyjazdem razem. 8 listopada wsiedliśmy w samolot i przez Ukrainę polecieliśmy do Azji. Po kilkunastu godzinach wylądowaliśmy w upalnym, wilgotnym Bangkoku. Mieliśmy
14 dni do maksymalnego wykorzystania. Na początku kilka dni w gorącym i
zatłoczonym Bangkoku, potem lot na południe do podobno rajskiego Krabi, które jednak
nas nie zachwyciło. Słynne plaże Railay Beach też pozostały w cieniu miejsca, które
odwiedziliśmy wcześniej. Mała wyspa Koh Jum na morzu Andamańskim stała się naszym najlepszym miejscem z całego wyjazdu i rzuciła na kolana wszystko co
działo się wcześniej i później. Na koniec wróciliśmy na północ i udaliśmy się
do Kanchanaburi, małego miasteczka na zachodzie kraju, gdzie oglądaliśmy
kaskadowe wodospady i urządziliśmy sobie rewelacyjną rowerową wycieczkę po
okolicy. Pobyt zakończyliśmy w Bangkoku skąd wróciliśmy do domu, od razu
wpadając w przedświąteczny szał.
Koniec roku
to czas spędzony w stolicy i okolicach. To świąteczne zamieszanie i zakupowy
szał w którym staraliśmy się nie brać udziału. Świątecznie odwiedziliśmy stołeczny Jarmark Bożonarodzeniowy, spędziliśmy (o dziwo!) białe święta na Lubelszczyźnie
i na ostatnie dni roku wróciliśmy do stolicy.
2018 roku przyniósł wiele dobrych wspomnień. Każde odwiedzone miejsce, czy to nowe, czy takie które znasz już na wylot, bo bywasz w nim od lat przypomina dzisiaj dobre chwile. Długo by te wszystkie momenty opisywać, niech więc posłużą obrazki. Kolorowe kadry, w których zamknęliśmy cały rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz