3 stycznia 2019

ROK 2018 ZAMKNIĘTY W OBRAZKACH


2018 rok, kolejny, który przeleciał w zastraszającym tempie. Jak migawka w aparacie przy serii poklatkowych zdjęć. Ale tak podobno się dzieje, że im człowiek starszy tym czas szybciej leci, a kolejne miesiące upływają jak pstryknięcie palcem.

Wydaje się, że w 2018 roku podróżowaliśmy mniej niż rok wcześniej, ale i tak udało nam się dużo zobaczyć, wiele doświadczyć i przeżyć.





W styczniu udało nam się na kilka dni wyjechać w góry, gdzie akurat przyszła wiosna i śniegu było jak na lekarstwo. Ale Beskid Żywiecki nas nie zawiódł, udało się znaleźć bajkową zimę, w zerowej widoczności wdrapać się na Pilsko i trochę pojeździć na nartach. Pomimo ocieplenia w górach nasyciłam oczy zimowymi widokami, sami zobaczycie jak było. 



Wraz z początkami wiosny ruszyliśmy nieco po okolicy, wybraliśmy się na wycieczkę do Kampinosu aby odszukać leśniczówkę Krzywa Góra, odkrywaliśmy Sadybę oficerską pachnącą kwitnącymi bzami, a w czasie majówki spędzonej w stolicy z przerwami na pracę zwiedzałam Warszawę. W końcu dotarłam do Muzeum Polin, na taras widokowy na CNK, do parku Krasińskich. Czasem dobrze spojrzeć na własne miasto z punktu widzenia turysty. W maju było też kilka uroczystości rodzinnych, które sprawiły, że często byliśmy w drodze. 





W maju udało nam się też odwiedzić Łódź, do której jest tak blisko, a zawsze było nie po drodze. Łódź okazała się być rewelacyjnym miastem, spędziliśmy tam bardzo fajny weekend przy okazji odwiedzając Arboretum w Rogowie







Przełom maja i czerwca to jeden z lepszych małych wyjazdów Polskę. W czasie przedłużonego weekendu odwiedziliśmy Suwalszczyznę, to było idealne miejsce na wypoczynek w ciszy i spokoju. Urzekły nas majestatyczne Jezioro Hańcza i Stara Szkoła w której mieliśmy nocleg i punkty widokowe na plenery rodem z sielskiej, polskiej wsi jak w Panu Tadeuszu. I pyszna podlaska kuchnia. Aż chce się tam wrócić raz jeszcze. 
 





Pod koniec czerwca nadszedł czas na naszą pierwszą w tym roku dłużą podróż. Taką wymarzoną, w miejsce, do którego zawsze chciało się pojechać. Zapakowaliśmy auto i ruszyliśmy przez Czechy i Austrię do Włoch, w jedno z najpiękniejszych miejsc w jakich byliśmy. W Dolomity. To był piękny czas. Bajkowe widoki, które jako dziecko podziwiasz w pięknych, kolorowych kalendarzach. Przez tydzień jeździliśmy po krętych, wysokogórskich drogach, podziwialiśmy widoki, których nie sposób opisać. Zjadaliśmy niezliczone ilości włoskich przysmaków i przepyszne strudle jabłkowe. Spotkaliśmy świstaki, na które tak czekałam. Walczyliśmy z ostrym słońcem, silnym wiatrem, deszczem, a nawet śniegiem. Wędrowaliśmy po górach i dolinach i szukaliśmy turkusowych jezior w których odbijał się cały świat. To był piękny czas, mam milion dobrych wspomnień z tego magicznego zakątka. 











W lipcu przyszedł czas na wyczekiwaną wizytę na Lawendowym Polu (połączoną ze zwiedzaniem Warmii) które niestety nie spełniło oczekiwań (a może oczekiwania były zbyt duże). Za to Warmia spełniła oczekiwania i udało nam się i dużo zobaczyć i odpocząć. Był Skansen w Olsztynku i pyszny Olsztyn, o którym jak tylko pomyślę przed oczami mam przepyszne lody od Kroczka (najlepsze lody na świecie) i spacery po zielonych pagórkach Warmii. 








Na początku sierpnia ruszyliśmy na wschód – do Poleskiego Parku Narodowego, zaledwie na weekend, ale weekend ten stał się dla mnie najlepszym weekendem w całym roku (i sama nie umiem powiedzieć czemu). Choć nie zaczął się pięknie, to w rezultacie był to po prostu idealny letni weekend. Zaczęliśmy go spacerem w pełnym słońcu po bagnach i torfowiskach parku, odwiedziliśmy żółwie błotne, jedliśmy wschodnie przyszłości a wieczorem urządziliśmy grilla w przypałacowym ogrodzie, a sam pałac był miejscem naszego noclegu. Niedziela była kolejnym dniem zachwytów nad, podobno najmniej atrakcyjnym parkiem narodowym w Polsce.  






Sierpień to też czas małych wyjazdów na wschód na Lubelszczyznę i Podlasie, gdzie spędzaliśmy długie letnie dni. Jednym z odkryć tego wyjazdu jest „mały” prywatny skansen w Studziance, który nas wszystkich powalił na kolana pasją właściciela i ilością zbiorów jakie zgromadził. Więcej informacji o tym miejscu jeszcze się pojawi. 









We wrześniu przyszedł czas na kolejny zaplanowany już dawno weekend, z kolejnym noclegiem w niezwykłych okolicznościach, tym razem w zamku i to nie byle jakim, a starym średniowiecznym zamku, w którym byliśmy zupełnie sami. To był weekend w Janowcu nad Wisłą, gdzie do ręki dostaliśmy pęk kluczy i zamek do dyspozycji. 

 

A potem były też jesienne weekendy w stolicy spędzone na zwiedzaniu własnego miasta. Rowerowe wycieczki po mojej ulubionej Pradze i Park w Natolinie, do którego w końcu udało nam się wejść (rzutem na taśmę, jako ostatnie osoby w kolejce).





W październiku mieliśmy ruszać w Gorce, ale sprawy zawodowe spowodowały, że urlop trzeba było przesunąć na inny termin (końcówkę września) i zamiast w górach wylądowaliśmy nad morzem, w miejscu, które już od pewnego czasu chodziło mi po głowie. Ośrodek Bursztynowo w Sztutowie to idealne miejsce na jesienny wypoczynek nam morzem. Cisza, spokój i małe chatki w sosnowym lesie, a w oddali szumiące morze. Nad Bałtykiem byliśmy 4 dni i choć nie było tłumów i spędziliśmy tam bardzo przyjemny czas, przy okazji oglądając okolicę – to jednak znowu doszłam do wniosku, że morze to nie moje klimaty i powinnam jednak jeździć w góry. 





Końcówka jesieni upłynęła znowu na mniejszych, weekendowych wyjazdach i wycieczkach. Odwiedziliśmy jesienną Lubelszczyznę, moje ulubione miejsce kiedy mam ochotę uciec z miasta, czyli Kampinos. Na jeden dzień udało nam się też wyskoczyć do Ciechanowca, w którym długo spacerowaliśmy po przystrojonym w jesienne złoto skansenie (Muzeum Rolnictwa).







Listopad to czas na największy wyjazd w 2018 roku, będący zarazem naszym najdalszym i najdłuższym wyjazdem razem. 8 listopada wsiedliśmy w samolot i przez Ukrainę polecieliśmy do Azji. Po kilkunastu godzinach wylądowaliśmy w upalnym, wilgotnym Bangkoku. Mieliśmy 14 dni do maksymalnego wykorzystania. Na początku kilka dni w gorącym i zatłoczonym Bangkoku, potem lot na południe do podobno rajskiego Krabi, które jednak nas nie zachwyciło. Słynne plaże Railay Beach też pozostały w cieniu miejsca, które odwiedziliśmy wcześniej. Mała wyspa Koh Jum na morzu Andamańskim stała się naszym najlepszym miejscem z całego wyjazdu i rzuciła na kolana wszystko co działo się wcześniej i później. Na koniec wróciliśmy na północ i udaliśmy się do Kanchanaburi, małego miasteczka na zachodzie kraju, gdzie oglądaliśmy kaskadowe wodospady i urządziliśmy sobie rewelacyjną rowerową wycieczkę po okolicy. Pobyt zakończyliśmy w Bangkoku skąd wróciliśmy do domu, od razu wpadając w przedświąteczny szał. 












Koniec roku to czas spędzony w stolicy i okolicach. To świąteczne zamieszanie i zakupowy szał w którym staraliśmy się nie brać udziału. Świątecznie odwiedziliśmy stołeczny Jarmark Bożonarodzeniowy, spędziliśmy (o dziwo!) białe święta na Lubelszczyźnie i na ostatnie dni roku wróciliśmy do stolicy. 






2018 roku przyniósł wiele dobrych wspomnień. Każde odwiedzone miejsce, czy to nowe, czy takie które znasz już na wylot, bo bywasz w nim od lat przypomina dzisiaj dobre chwile. Długo by te wszystkie momenty opisywać, niech więc posłużą obrazki. Kolorowe kadry, w których zamknęliśmy cały rok. 






  
 





 










 












 

 
 
 
 














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Korzystanie z treści oraz zdjęć bloga POLOWANIE NA MOTYLE (renata-fotografia.blogspot.com) bez wiedzy właściciela jest zabronione. (Dz. U. Nr 24, poz. 83)
Obsługiwane przez usługę Blogger.