Jesienny wyjazd do Azji zaczął się w Bangkoku i tam też skończył. Ale to nie Tajlandia była głównym celem. Był nim Wietnam, w którym spędziłam (razem z dwójką znajomych) 17 dni, przemierzając kraj z południa na północ. Start był w Sajgonie (obecnie Ho Chi Minh City), gdzie spędziliśmy 3 dni (łącznie w wycieczkami po okolicy).
Do Sajgonu przylecieliśmy rano, z lotniska odebrała nas moja koleżanka Ania, która w HCMC mieszka już ponad rok (Ania, raz jeszcze dziękuję za gościnę, pomoc i wszystkie wskazówki). Przedpołudnie spędziliśmy z Anią, odwiedziliśmy ją w jej wietnamskim mieszkaniu, zjedliśmy lunch, a później w hotelu odsypialiśmy poranny lot.
Na pierwszy rekonesans miasta wyszliśmy dopiero po 18:00, kiedy to panowała już zupełna ciemność. Ale Sajgon przecież nie śpi, a miliony świateł, reklam i bilbordów walczą z nocą.
Tak jak Bangkok ma ulicę Khao San, tak Sajgon ma Bui Vien Street, centrum turystyczne miasta. I to tam udaliśmy się na pierwszy spacer i kolację. Sajgon nocą to istny sajgon i dopiero tam to stwierdzenie nabiera sensu. Tłumy ludzi; hałas krzyczących turystów; miliony trąbiących skuterów; restauracje, których stoliki często postawione są tuż na ulicy, sprzedawcy pchający swe blaszane wózki z owocami, sokami i przekąskami. I światła, reklamy, bilbordy i rażące neony - kolorowo i kiczowato. A w tym całym rozgardiaszu tony śmieci, które albo starasz się ominąć, albo się o nie potykasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz