Ostatni wyjazd w Tatry przyniósł nam wiele niespodziewanych wrażeń: pogoda jak w kalejdoskopie, upał i palące słońce, deszcz i burza z piorunami, miejscami śnieg do kolan lub strumienie zamiast ścieżki. Często nie spotykaliśmy przez kilka godzin ani żywego ducha na szlaku, innym razem w gęstej mgle, z widocznością na kilkanaście metrów witały nas kozice (prawdziwe tatrzańskie kozice, które zawsze chciałam zobaczyć!). Na Polanie Chochołowskiej z kolei - fioletowe dywany krokusów i tłumy ludzi.
Czasem w ciągu kilku godzin deszcz moczył nas kilkukrotnie, a potem suszyło słońce. Chodziliśmy po górach odpoczywając i męczyliśmy się wędrując. Dziwiliśmy się i zachwycaliśmy. Jak to w górach, jak to w Tatrach.
Dzisiaj zabiorę Was na Rusinową Polanę, gdzie idzie się głównie po to, aby podziwiać rozległą panoramę Tatr. Nas Rusinowa przywitała mgłą, a pożegnała... jeszcze większą mgłą i deszczem... :)
Ale po kolei. Na ten dzień w prognozie zapowiadali słońce i brak opadów. Ale i tak pogoda była taka jak jej pasowało...
Wchodząc na niebieski szlak prowadzący na polanę liczyliśmy, że zanim dojdziemy na górę, te mgły trochę się rozejdą. Ale się nie rozeszły. Na polanie przywitały nas widoczne jeszcze 3 duże świerki (później nawet ich nie było widać).
W gęstej mgle nie było nic widać, roznosił się tylko zapach świeżych, cieplutkich oscypków. Zakupione prosto z pieca, gorące oscypki pachniały dymem i skrzypiały w zębach. "Rusinowy" Baca nie narzekał na brak klientów - nawet kiedy nie widać Tatr, dla których tutaj się przychodzi - oscypkowy zapach każdego zwabiał i kusił.
Mgły schodziły coraz niżej, były coraz gęstsze i zakryły to, co chwilę temu jeszcze było widać. My też zaczęliśmy schodzić w dół zamglonym, świerkowym lasem...
Przy kościele na Wiktorówkach zatrzymaliśmy się jeszcze na ciepłą herbatę, serwowaną przez ojców Dominikanów, opiekujących się kościołem. A potem rozpadało się na dobre, ani gór nie było widać, ani lasów - tylko kręcące się wśród drzew turystyczne parasole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz