20 kwietnia 2016

LUB LUBELSKIE CZ. II


Czasem tęskni się za tym co kiedyś miało się na co dzień. W dzieciństwie wiele rzeczy było oczywistych, normalnych, a przez to aż zwyczajnie nudnych. Człowiek inaczej patrzył na świat, nie zastanawiał się, że za tą normalnością i zwyczajnością być może kiedyś zatęskni.





Dzisiaj druga część lub lubelskie i garść moich lubelskich wspomnień. Na Lubelszczyźnie (w różnych jej częściach) spędziłam 20 lat, a im dłużej mnie tam nie ma, tym częściej wracam myślami do tego co było, szczególnie do szalonego dzieciństwa… 

Jesień zawsze wyglądała najpiękniej. Lasy stroiły się w kolory, kwitły wrzosy, a w powietrzu unosiło się babie lato.



Miód i ule. Miód był zawsze, ciemno-pomarańczowy, płynny, pachnący, chwilę po wyjęciu z ula. Pszczoły też były zawsze i często gryzły. Był chleb z masłem i miodem. Ale miodu nie lubię do dzisiaj (widocznie było go za dużo).
Zobacz jaki zachód słońca. Tak wołaliśmy do siebie, a potem biegliśmy nad wodę, gdzie efekt był podwójny. W upalne lato taki chłodny wieczór przynosił ulgę po męczącym dniu.
Poziomki. Czy dzisiaj ktoś jeszcze zbiera poziomki? My zbierałyśmy zawsze. Albo do słoika albo nawlekane na długie źdźbło trawy. A później w domu wymieszane ze śmietaną i cukrem trafiały prosto do żołądka. To jedna z najlepszych rzeczy pod słońcem.


Wiosną kiedy tylko pojawiły się pierwsze kwiaty rytuałem były spacery do lasu. Wracałyśmy z naręczami kolorowych bukietów.

Pamiętam prawdziwe zimy, kiedy zaspy były do pasa. A jazda na sankach? My jeździłyśmy na workach (wypchanych słomą), jeździło się szybciej, a przy upadku nie bolało aż tak bardzo. Do domu wracało się mokrym od stóp do głowy. Mokre ubrania, kurtki i buty suszyły się w całym domu.

Dom Dziadków. Otoczony sadem w którym było wszystko (przynajmniej dla mnie jako małego dziecka). Ogromne czereśnie, grusze, wiśnie i śliwki. Skakaliśmy po drzewach objadając się na całego. Po soku z czarnych czereśni bluzki były do wyrzucenia. Takich czarnych, malutkich i przesłodkich czereśni dzisiaj już pewnie nigdzie nie ma.

Świeżego zapachu skoszonej trawy i siana nie da się nie lubić. Uwielbiam jak unosi się w powietrzu w letnie upalne dni.




Łabędzie. Zawsze stacjonowały za drogą, na stawach. Ukradkiem zabierałyśmy chleb z kuchni i karmiłyśmy je, szczególnie jeśli jakiś został na zimę.






Wiosną kiedy przychodziły roztopy, ogrody nasze i sąsiadów zalewała woda. Było w niej pełno żab i kijanek, a my organizowałyśmy zawody w ich łapaniu.
Tymianek. To przeurocze zioło, dzisiaj pięknie pachnie w kuchni. Pewnego lata miałam dość tego zapachu, codziennie na kolanach w letnim upale, pieląc to zielsko przeklinałyśmy je w nieskończoność.
Jesień. Najpiękniejsza pora roku, niesie ze sobą zapach uschniętych traw i liści i dym ognisk unoszący się w powietrzu. W szkole tradycyjnie dzień przeznaczany na „sprzątanie świata” czyli jesienne porządki a na koniec wielkie ognisko z kiełbaskami i kartoflami pieczonymi w gorącym żarze.
Na rybach. Tak jak miód, woda i ryby były zawsze. Może dlatego ryb również nie jadam. Pamiętam pewną niedzielę (miałam może 5-6 lat) i wędkowanie  z kukurydzą nawleczoną na haczyk. Z kocem w wysokiej trawie i małymi dziewczynkami (córkami znajomych). Do dzisiaj otwierając puszkę i czując zapach kukurydzy mam przed oczami tamten dzień.



Szkoda, że tego świata już nie ma. A może jeszcze jest tylko jestem za "stara" aby go zobaczyć….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Korzystanie z treści oraz zdjęć bloga POLOWANIE NA MOTYLE (renata-fotografia.blogspot.com) bez wiedzy właściciela jest zabronione. (Dz. U. Nr 24, poz. 83)
Obsługiwane przez usługę Blogger.