W końcu udało mi się skończyć koleją część relacji z pobytu
w Tatrach. Jeśli już zapomnieliście, co było wcześniej, pisałam już o Dolinie Pięciu Stawów i o Rusinowej Polanie.
Pierwszego dnia naszego pobytu pomaszerowaliśmy do Doliny Chochołowskiej. Trasa, jakich nie lubię, czyli równiutki, górski asfalt aż do samego schroniska. Ale szliśmy tam w ważnym celu. Chcieliśmy zobaczyć fioletowe dywany krokusów leżące wiosną w dolinie. Odkąd pamiętam zawsze o tym marzyłam, no i teraz marzenie się spełniło. I choć krokusy już przekwitały, to i tak było pięknie.
Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy spotkaniem ze stadem owiec,
tudzież baranów, które zaatakowały od strony lasu. Potem przed nami był już tylko spacer
asfaltowym szlakiem w poszukiwaniu chochołowskich krokusów.
Fioletowe kwiaty zaczęły się pojawiać już po drodze. Małe, kępki
schowane w pożółkłych trawach, wychylały się do słońca.
Aby uciec trochę przed tłumem poszliśmy w głąb polany i tam
spędziliśmy większość czasu. Ciepłe wiosenne słońce uprzyjemniało wylegiwanie
się w zieleniących się trawach. Gdzieś nad górami śpiewały ptaki, wiał
przyjemny, wiosenny wiatr. I ludzie i kwiatki wystawiali się do słońca. A
fioletowe zastępy krokusów dzielnie pozowały mi do zdjęć.
Uwieńczeniem naszej wycieczki była wizyta w schronisku i
przesłodkie ciastka chochołowskie zjedzone przed drogą powrotną.
Wracaliśmy górą, ścieżką wijącą się nad doliną, prowadzącą
od schroniska do malutkiej kaplicy Św. Jana. Słońce chyliło się już ku
zachodowi, rzucając na ziemię długie i ciepłe cienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz