8 stycznia 2019

KOH JUM (CZ II) I PLANTACJE KAUCZUKOWCA

To był drugi dzień na Koh Kum. W planach mieliśmy wypożyczenie rowerów i wycieczkę po wyspie. Jeszcze przed śniadaniem wyruszyliśmy po rowery, które ostatecznie po godzinie zwróciliśmy. Rowery nowe, jak reklamował je właściciel (zapakowane były w foli bąbelkowej) były całkowicie niesprawne. W związku z tym nasza planowana wycieczka rowerowa po wyspie zmieniła się w pieszą tułaczkę po jej północnej części. 













Po śniadaniu, które zjedliśmy w polecanej w Internecie restauracji Friendly Koh Jum, oddaliśmy rowery i ruszyliśmy jedyną asfaltową drogą na północ wyspy. Minęliśmy jedną z wiosek, zostawiliśmy za sobą murowane domki i małe, drewniane chatki i ambitnie szliśmy dalej. Upał był koszmarny. Po minięciu zabudowań, po obu stronach drogi pojawił się las w którym po gałęziach skakały małpy. Później las zmienił się w plantacje kauczuków, które ciągnęły się już do końca naszej drogi. Kauczukowe plantacje z równiutko posadzonymi drzewami były wszędzie. 

Kauczuk, a właściwie lateks to mleczko wydzielane przez rośliny kauczukodajne, gromadzone jest w małych miseczkach przytwierdzonych do pni drzew. Dzisiaj lateks i wytwarzane z niego produkty gumowe znajdują zastosowanie w każdej dziedzinie życia, a Tajlandia jest największym producentem kauczuku na świecie. 






  


W czasie drogi zrobiliśmy przystanek w Banyan Bay Villas na coś do picia i chwilę ochłody. Rruszyliśmy dalej, bo w miarę pokonywanych kilometrów zdecydowaliśmy, że do naszego hotelu wracamy plażą. Droga kończyła się w okolicach LuBoa Hut na Północnej plaży, gdzie znowu mieliśmy okazję podglądać małpy skaczące po drzewach. Stąd było już dużo bliżej do naszego hotelu i trafilibyśmy tam bez problemu, gdyby nie kamienie (o których zdawaliśmy sobie sprawę) i burza (której się nie spodziewaliśmy, albo inaczej nie spodziewaliśmy się "aż takiej" burzy). Udało nam się przejść do końca północnej plaży i konieczna była przerwa na obiad. Trafiliśmy do miejsca, którego nawet nazwy nie pamiętam. Mała drewniana chatka tuż obok Peace Paradice, w której młody chłopak przygotował nam pyszne jedzenie i gdzie na ponad godzinę schroniliśmy się przed burzą.
A potem, kiedy deszcz już przestał ruszyliśmy dalej, dwukrotnie przedzierając się przez śliskie skały dotarliśmy do kolejnych plaż: Ting Rai Beach oraz Magic Beach i tutaj zastała nas noc. 







Z uwagi na skały jakie jeszcze dwukrotnie przyszłoby nam pokonać idąc plażą, dalszą drogę pokonaliśmy kierując się w stronę wioski i głównej ulicy. Po drodze zjedliśmy jeszcze pyszną kolację w restauracji,  o której już pisałam poprzednio (Tingrai Restaurant).

Do hotelu wróciliśmy ciemną nocą. Z informacji jakie mieliśmy droga na północ miała mieć 5 km. Ile miała, w sumie nie wiadomo. Kolejny odcinek po plaży również nie był długi i gdyby nie burza zdecydowanie udałoby nam się dotrzeć do hotelu plażą.  
To był długi dzień, nasz ostatni dzień na małej, spokojnej wyspie. Kolejnego dnia po śniadaniu wsiedliśmy w łódkę, która zawiozła nas na prom. Tak samo bardzo, jak nie chciało się wyjeżdżać, tak chciałoby się wrócić.
Czas spędzony na Koh Jum to najlepsze dni z całej naszej podróży, a sama wyspa wskakuje do małego grona miejsc do których chciałoby się wrócić. 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Korzystanie z treści oraz zdjęć bloga POLOWANIE NA MOTYLE (renata-fotografia.blogspot.com) bez wiedzy właściciela jest zabronione. (Dz. U. Nr 24, poz. 83)
Obsługiwane przez usługę Blogger.