Złotą polską jesień w Bieszczadach chciałam zobaczyć od zawsze. Kiedy w dzieciństwie dostałam album o Bieszczadzkim Parku Narodowym z przepięknymi zdjęciami jesiennych połonin, którymi zachwycałam się niezliczoną ilość razy, chciałam to wszystko zobaczyć na własne oczy.
I choć książkę tę mam pewnie już ponad 15 lat dopiero teraz udało się znaleźć chwilę czasu na wyjazd. W Bieszczadach spędziliśmy zaledwie 3 październikowe dni i
niestety spóźniliśmy się na spotkanie ze złotą jesienią. Bieszczadzkie buczyny
zgubiły już liście…. Ale po kolei….
Pierwszy dzień poświęciliśmy na wędrówki po górach. Po
złapaniu stopa (drugi raz w życiu) zaczęliśmy wędrówkę żółtym szlakiem na
Połoninę Wetlińską w kierunku osławionej Chatki Puchatka. Poprzedniego dnia padał śnieg, miejscami na szlaku było
jeszcze trochę biało. I choć u podnóża połonin na drzewach były jeszcze liście,
to niestety buki, które jesienią malują Bieszczady, liści już nie miały.
Wiedzieliśmy już, że spóźniliśmy się na złotą jesień, a bieszczadzkie „fields
od gold” zrobiły się już trochę szare. Pomimo tego i tak było pięknie, a pogoda
wręcz idealna…
Dość szybko zaleźliśmy się w pierwszym punkcie trasy - przy Chatce Puchatka. Jest to najwyżej położone schronisko PTTK, w którym gospodarzem
od ponad 50 lat jest jeden człowiek – pan Ludwik Pińczuk. A w schronisku nie żyje
się łatwo, bez wody i prądu, warunki dosyć surowe, ale za to widoki z okien niezapomniane.
W schronisku robimy chwilę przerwy,
pijemy ciepłą herbatę, podawaną w pomarańczowych koszyczkach i ruszamy dalej.
Czekała nas trasa połoniną w kierunku Smerka. I choć nie
było już żółci, pomarańczy i czerwieni bukowych liści, to było naprawdę
pięknie. Prosta droga, wiatr rozdzierający ciszę, niebieskie niebo ponad górami
i marsz, a dookoła takie widoki:
U podnóża Smerka schodziliśmy już ze szlaku i kierowaliśmy
się w stronę Wetliny. W lesie pojawiło się więcej kolorów, na które tak
czekaliśmy. Słońce już chyliło się ku zachodowi, kiedy kończyliśmy trasę.
Na
ostatnim odcinku trasy zaczęliśmy odliczać kroki (podobno 500) do Chaty Wędrowca,
gdzie zamierzaliśmy zjeść obiad. Wybraliśmy to miejsce ze względu na serwowany
tam Bieszczadzki Produkt Lokalny – Naleśnik Gigant z jagodami, o którym czytałam w wielu
miejscach. Karczma bardzo znana, ludzi
sporo, ceny też nie małe. Zjedliśmy skromny obiad i ogromny deser. Zamówiliśmy
po połowie naleśnika, ale połową zdecydowanie można się najeść we dwoje. Nie
wiem, jakim cudem niektórzy zjadali całego. Chata Wędrowca oprócz lokalnych dań
serwuje też słowackie i czeskie piwa, miejsce warte odwiedzenia, choć w naszej
opinii obsługa pozostawiała wiele do życzenia.
Było już ciemno, kiedy wyszliśmy z karczmy. Noc, choć
okropnie zimna, za to z milionem gwiazd na niebie, zapowiadała piękny kolejny
dzień, o którym napiszę już niebawem.
Pojechać w Bieszczady i pić piwo z Jabłonowa pod Warszawą - dość absurdalne :D
OdpowiedzUsuń