6 listopada 2014

BIESZ-CZADOWY WEEKEND: SPÓŹNIONA WĘDRÓWKA POŁONINAMI

Złotą polską jesień w Bieszczadach chciałam zobaczyć od zawsze. Kiedy w dzieciństwie dostałam album o Bieszczadzkim Parku Narodowym z przepięknymi zdjęciami jesiennych połonin, którymi zachwycałam się niezliczoną ilość razy, chciałam to wszystko zobaczyć na własne oczy. 
I choć książkę tę mam pewnie już ponad 15 lat dopiero teraz udało się znaleźć chwilę czasu na wyjazd. W Bieszczadach spędziliśmy zaledwie 3 październikowe dni i niestety spóźniliśmy się na spotkanie ze złotą jesienią. Bieszczadzkie buczyny zgubiły już liście…. Ale po kolei….


Pierwszy dzień poświęciliśmy na wędrówki po górach. Po złapaniu stopa (drugi raz w życiu) zaczęliśmy wędrówkę żółtym szlakiem na Połoninę Wetlińską w kierunku osławionej Chatki Puchatka. Poprzedniego dnia padał śnieg, miejscami na szlaku było jeszcze trochę biało. I choć u podnóża połonin na drzewach były jeszcze liście, to niestety buki, które jesienią malują Bieszczady, liści już nie miały. Wiedzieliśmy już, że spóźniliśmy się na złotą jesień, a bieszczadzkie „fields od gold” zrobiły się już trochę szare. Pomimo tego i tak było pięknie, a pogoda wręcz idealna…
 







Dość szybko zaleźliśmy się w pierwszym punkcie trasy - przy Chatce Puchatka. Jest to najwyżej położone schronisko PTTK, w którym gospodarzem od ponad 50 lat jest jeden człowiek – pan Ludwik Pińczuk. A w schronisku nie żyje się łatwo, bez wody i prądu, warunki dosyć surowe, ale za to widoki z okien niezapomniane.





W schronisku robimy chwilę przerwy, pijemy ciepłą herbatę, podawaną w pomarańczowych koszyczkach i ruszamy dalej.




Czekała nas trasa połoniną w kierunku Smerka. I choć nie było już żółci, pomarańczy i czerwieni bukowych liści, to było naprawdę pięknie. Prosta droga, wiatr rozdzierający ciszę, niebieskie niebo ponad górami i marsz, a dookoła takie widoki:














U podnóża Smerka schodziliśmy już ze szlaku i kierowaliśmy się w stronę Wetliny. W lesie pojawiło się więcej kolorów, na które tak czekaliśmy. Słońce już chyliło się ku zachodowi, kiedy kończyliśmy trasę. 









Na ostatnim odcinku trasy zaczęliśmy odliczać kroki (podobno 500) do Chaty Wędrowca, gdzie zamierzaliśmy zjeść obiad. Wybraliśmy to miejsce ze względu na serwowany tam Bieszczadzki Produkt Lokalny – Naleśnik Gigant z jagodami, o którym czytałam w wielu miejscach.  Karczma bardzo znana, ludzi sporo, ceny też nie małe. Zjedliśmy skromny obiad i ogromny deser. Zamówiliśmy po połowie naleśnika, ale połową zdecydowanie można się najeść we dwoje. Nie wiem, jakim cudem niektórzy zjadali całego. Chata Wędrowca oprócz lokalnych dań serwuje też słowackie i czeskie piwa, miejsce warte odwiedzenia, choć w naszej opinii obsługa pozostawiała wiele do życzenia.




Było już ciemno, kiedy wyszliśmy z karczmy. Noc, choć okropnie zimna, za to z milionem gwiazd na niebie, zapowiadała piękny kolejny dzień, o którym napiszę już niebawem.

1 komentarz:

  1. Pojechać w Bieszczady i pić piwo z Jabłonowa pod Warszawą - dość absurdalne :D

    OdpowiedzUsuń

Korzystanie z treści oraz zdjęć bloga POLOWANIE NA MOTYLE (renata-fotografia.blogspot.com) bez wiedzy właściciela jest zabronione. (Dz. U. Nr 24, poz. 83)
Obsługiwane przez usługę Blogger.